Najnowsze wpisy, strona 2


-prawy foka szot luz, lewy foka szot wybieraj!...
Autor: magrat
08 września 2004, 23:46


         Dokonałam tego! W dzień odbioru upragnionego prawka dostałam również zadanie bojowe - odebrać samochód spod dworca PKS i przyprowadzić go na parking pod blokiem. Pewnie powiecie pfi!, czy coś w ten deseń...  Ale moi drodzy powiem Wam JEDNO - Wrocław to zupełnie inne miasto z perspektywy nieopierzonego kierowcy i zdecydowanie mniej przyjazne. Samochód nasz prowadziłam właściwie po raz pierwszy, oczy miałam rozbiegane, wypatrując znakazów, nakazów i stopów, a każde z nich sprawiało wrażenie jakby chciało biec w inną stronę. Adrenalina osiągała poziom krytyczny i niemal wylewała mi się uszami, no ale udało się i zrobiłam to SAMA! Jestem z siebie dumna, choć nie jest to może tak doniosłe i odważne przedsięwzięcie jak to, jakiego ma zamiar podjąć się jeden z artystów sceny szantowej. Prawdę powiedziawszy to moje dokonanie blednie zupełnie i wydaje się czymś tak niesamowitym i emocjonującym jak jazda Komunikacją Miejską bez biletu (znana w kregu znajomych jako - "jazda z adrenaliną"). Niejaki Roman Roczeń, żeglarz amator, kochający ten sport (co doskonale, jako fanka tego rodzaju aktywności, jestem w stanie zrozumieć) postanowił przepłynąć Ocean Atlantycki zupełnie sam, na kilkunastrometrowej łodzi żaglowej. Nie byłoby może w tym nic heroicznego i nadzwyczajnego, gdyby nie to, że pan Roczeń jest NIEWIDOMY.  Myślę, że nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia nawet wtedy, gdybym nie miała za sobą żeglarskich początków za sterem na Mazurach...

Jak się bronić przed napastnikiem uzbrojonym...
Autor: magrat
04 września 2004, 19:59

        W ramach wakacyjnego relaksu postanowiłam unicestwić gruszki. Od jakiegoś czasu, z racji tego dziadek mój wraz z babcją posiadają kawałek gruntu (potocznie zwany działką), na którym z maniackim uporem sadzą warzywka, owoce i inne kwiatki, przez większą część lata przeżywam zalew owymi specjałami. Nie będę ukrywać, że cieszy mnie bardzo taki stan rzeczy, bo do produkcji przetworów jakoś wybitnie zmuszana nie jestem, za to owoce w różnych postaciach spożywam chętnie. Doświadczyłam już (w zależności od sezonu) najazdu: truskawek, ogórków, wiśni, pożeczek, malin, pomidorów, śliwek, a obecnie atakowana jestem (i to z różnych stron, nawet włączając w to przyjaznych jakby się wcześniej wydawało znajomych) przez rozszalałe hordy gruszek. Co najbardziej zatrważające, na polu domowej manufaktury zostałam zupełnie sama! Rodzice moi - notoryczni podróżnicy - skuszeni niesamowicie korzystną ofertą Last Minute dziś rano udali się w bajecznie atrakcyjne rejony jednego z chorwackich półwyspów. To już ich drugi wyjazd w tym roku, najpierw Hiszpania, a teraz Bałkany, no ale cóż, będę cierpliwa, a narazie, zawsze pozostają zdjęcia z ubiegłorocznych wakacji i Travel Channel.
        Tak więc zostałam wydana na pastwę tych podstępnych gruszek (pomiędzy którymi plątają się jeszcze niedobitki śliwek), z których to postanowiłam, przy odrobinie sprytu i wyczucia kulinarnego sporządzić jakiś placek, tartę czy inny wypiek (jak ktoś reflektuje to zapraszam). Mój brat w tej kwestii niestety okazuje się postacią zupełnie nieprzydatną, gdyż jeśli chodzi o pieczenie ciast, to najlepiej wychodzi mu wysypywanie tortownicy tartą bułką. Chociaż z drugiej strony zawsze to jedna czynność mniej...
        To ja ruszam do kuchni - mam zamiar być skuteczna, bezlitosna i nie brać żadnych jeńców! A wieczorkiem z kawałkiem ciacha i herbatką z miodem obejrzę sobie "Masz wiadomość" - jak słodko...

bryndza
Autor: magrat
29 sierpnia 2004, 15:13


     Ku memu zdziwieniu i ogólnemu niezadowoleniu okazało się, że ideałem NIE jestem - wprost niesłychane... Nie przebrnęłam przez ostatni etap wyścigu szczurów, wyścigu do pracy. Naczytałam się o niesamowitej potędze podświadomości, uwierzyłam w siebie, zaopatrzyłam w pozytywne nastawienie do życia i myślałam, że mi się uda - śmieszne prawda...? Kolejny cios, kolejna porażka, trochę już za bardzo przygniotła ciężarem do ziemi. Dwa dni zmarnowane, na próżne żale - bo tak mi zależało, że właśnie TAM, właśnie teraz, z tymi ludźmi - doskonale wiem, że druga taka szansa się już nie powtórzy...
      Poza tym osobliwa King'owska*  przypadłość jeszcze się nasiliła - unikam bliższej styczności z komputerem z różnych przyczyn. Nagromadzonych wspomnień nie uwieczniam, gorycz niedawnej klęski jeszcze czasem przebija słodycz beztroski i zabawy, chwil spędzonych z przyjaciółmi. Piszę mało, czym skazuję się na towarzyski ostracyzm w blogowej społeczności. Poza tym, co ciekawe odczuwam nawet coś na kształt poczucia winy, wyrzutów sumienia, że mało mnie tu ostatnio - a świat się przecież nie zawali, bo są ważniejsze sprawy, które też zaniedbuję i odkładam, spycham na dalszy plan - konsekwencje mogą być opłakane. A im dalej tym trudniej, dlatego narzucę sobie odrobinę samodyscypliny, będe wracać na łono naszej małej internetowej enklawy. Najpierw powoli, małymi kroczkami...

_______________________

* ale nie od drogiej Kingi zwanej Naamah. Choć z drugiej strony, jak by się tak zastanowić, to ostatnio... ;)

Sine labore non erit panis (nie penis) in...
Autor: magrat
16 sierpnia 2004, 22:05

         No dobra. To minęło już tyle czasu od ostatniej notki, że sensu nie ma wszystkiego tu streszczać, no nie ma, mimo że się działo. No i w sumie, po części jakiejś, kawałku z całości, to z przyczyny natłoku wydarzeń pisać jakoś tak okazji i czasu nie było... Chociaż nie. Zauważyłam u siebie ostatnio taki dziwny objaw (coś jak w jednej z książek Kinga) - kiedy tylko zasiadam przed klawiaturą ogarnia mnie niemoc (na szczęście nie tracę JESZCZE przytomności jak ów bohater - pisarz), a myśli me zasnuwa czarna mgła. Komórki mózgowe nie współpracują, synapsy się blokują, a co gorsza zakrada się podstępnie kwestia sensu (nie tylko stricte) pisania w ogóle. To takie niepokojące dekadenckie zwątpienie, połaczone z dozą zniechęcenia, marazmu, wiary we własne umiejętności, a poza tym, to czyż nie marna jest nasza ludzka egzystencja, wobec ogromu wszechświata...?
         A tak z innej mańki, to chciałam zakomunikować, że właśnie wróciłam z rozmowy w sprawie pracy i dlatego piszę tu cokolwiek - jestem jeszcze podekscytowana i naładowana energią i muszę dać gdzieś upust uczuciom targającym mym wnętrzem, nie wyrządzając zbyt dużych szkód w najbliższym otoczeniu. Wyniku jej jeszcze nie znam, podobno odpowiedz odmowną (oby nie, bo mi zaczęło zależeć) dostanę szybko, a na pozytywną (czyli - czy zakwalifikowałam się do następnęgo etapu - normalnie jak w Idolu) przyjdzie mi jeszcze poczekać w niepewności. Dobrze, że nie obgryzam paznokci, bo właśnie zabierałabym się za opuszki.
       Ta praca da mi nowe perpektywy, doświadczenia, mnóstwo wrażeń poszerzy me horyzonty, a właściwie to może odmienić całe moje życie... Zresztą jaka nie może..? W każdym razie jest to coś, o czym myślłam już od jakiegoś czasu... Ale charakteru owego zajęcia nie wyjawię, bo nie chcę zapeszyć, a poza tym, to potrzymam Was troszkę w niepewności (A co! -sama się nie będę męczyć). A jak ktoś chce się zabawić w detektywa to mogę, w ramach podpowiedzi napisać, że w ogłoszeniu z gazety (którego nota bene nie czytałam, ale poznałam jego ogólny zarys, od jednej z konkurentek) między innymi pracodawcy oświadczyli, że poszukują "KOBIET-IDEAŁÓW" - ha ha... znam owych panów (oby przyszłych pracodawców) z widzenia, mijania i przelotnych konwersacji, zagadnięć uprzejmościowo-przebiegowo-przejściowych (takich tam, umilających czas w oczekiwaniu na coś, kogoś...). To, że mają specyficzne poczucie humoru, są ekstrawaganccy i mają nieco nawalone w dekielki (jak większość artystów) wiedziałam już wcześniej. Ale to sformułowanie nieco mnie mimo wszystko zdziwiło i zbiło z pantałyku. Niech was moje zmyślne bestie - nie zwiedzie pora owej rozmowy, która mogłaby sugerować, że chodzi o najstarszy zawód świata - nie zamierzam zostać Panią Negocjowalnego Afektu, czy dosadniej - jak to ujęła Myje_Gary - Panią Gościnną W Kroku - taka odpowiedź byłaby i tak zbyt prosta...

      

"Jezioro ma twój zapach i twój smak..."...
Autor: magrat
04 sierpnia 2004, 23:58


           No i ominęła mnie pewnie niejedna szałowa imprezka, w towarzystwie Solei, Tusi i Białego Patyka. Na szczęście jednak dziewczęta nie rozminęły się z owym sławetnym trunkiem - i Bogu dzięki, gdyż byłoby to niemal zbrodnią tak wielką, jak wyjazd do Watykanu i nie uwiecznienie na zdjęciach wizerunku siebie, w towarzystwie tych śmiesznie ubranych facetów z gwardii papieskiej.
           Mazurską eskapadę ogólnie można zaliczyć do udanych, wyłączając oczywiście wspomniane rozminięcie towarzyskie, pogodę i pewne ostentacyjne niepowodzenie, w sprawie, co do której żywiłam naiwnie resztki nadzieji, że nie jest jeszcze przegrana (i nie mam tu na myśli pokrzyżowania matrymonialnych planów matki Basi względem mnie i pewnego zdziwaczałego, podstarzałego, lecz obrzydliwie bogatego Holendra - i to przez kogo? Przez własną koleżankę, z którą to spędziłam beztroskie dzieciństwo grając w piaskownicy w statki, zwierzając się z pierwszych targnięć uczuciami, względem szkolnych kolegów, osoba, z którą na osiedlowym trawniku zakopywałam skarby, do których nigdy nie można było dotrzeć, nawet przy pomocy wcześniej sporządzonej mapy i wreszcie osoba, ktorej to wyjawiałam tajne miejsca pobytu własnoręcznie sporządzonych widoczków - misternie komponowanych, przykrytych szkiełkiem małych dzieł sztuki... Ehh.. jakże to okrutne zawieść się tak sromotnie na osobie, wydawałoby się tak dobrze znanej... I cóż mi niebodze pozostaje..? Chyba tylko pogodzić się z dawno przypisaną - przez Basi rodziców - rolą synowej, poślubienie brata Barbary przejęcie połowy gospodarstwa i zagłębienie się w tajnki hodowli krów mlecznych...
           Zostawię jednak te zajmujące spekulacje na później, gdyż teraz niesiona falą euforii muszę się Wam pochwalić, że stało się! Tak - zgadliście! Zdałam egzamin na prawo, do prowadzenia pojazdów  silnikowych czterokołowych, po naszych drogach krętych i wyboistych i autostradach z płyt betonowych. Ma radość nie zna granic i przyznam się, że do tej pory nachodzą mnie obawy, że wszystko to tylko mi się przyśniło. Ileż to razy przecież nasłuchałam się o bezinteresownie wrednych egzaminatorach, biegających po placykach manewrowych z linijką i częstujących przerażonych kursantów uśmiechami obłąkańca. A mój egzaminator, nie dość, że był podejrzanie miły, to jeszcze instrułował mnie o tak podstawowych czynnościach, jak zapięcie pasów, ustawienie lusterek i zwolnienie hamulca ręcznego, które to kroki wyryte miałam w pamięci niczym 10 przykazań na granitowych płytach (czy na czym tam one były wykute...).
          A teraz postaram się odkleić od tego szatańskiego wynalazku, jakim jest komputer, udać się na spoczynek i zapaść w sen kierowcy, który - jak już empirycznie się przekonałam - nie różni się od snu zwykłego śmiertelnika...