Archiwum sierpień 2004


bryndza
Autor: magrat
29 sierpnia 2004, 15:13


     Ku memu zdziwieniu i ogólnemu niezadowoleniu okazało się, że ideałem NIE jestem - wprost niesłychane... Nie przebrnęłam przez ostatni etap wyścigu szczurów, wyścigu do pracy. Naczytałam się o niesamowitej potędze podświadomości, uwierzyłam w siebie, zaopatrzyłam w pozytywne nastawienie do życia i myślałam, że mi się uda - śmieszne prawda...? Kolejny cios, kolejna porażka, trochę już za bardzo przygniotła ciężarem do ziemi. Dwa dni zmarnowane, na próżne żale - bo tak mi zależało, że właśnie TAM, właśnie teraz, z tymi ludźmi - doskonale wiem, że druga taka szansa się już nie powtórzy...
      Poza tym osobliwa King'owska*  przypadłość jeszcze się nasiliła - unikam bliższej styczności z komputerem z różnych przyczyn. Nagromadzonych wspomnień nie uwieczniam, gorycz niedawnej klęski jeszcze czasem przebija słodycz beztroski i zabawy, chwil spędzonych z przyjaciółmi. Piszę mało, czym skazuję się na towarzyski ostracyzm w blogowej społeczności. Poza tym, co ciekawe odczuwam nawet coś na kształt poczucia winy, wyrzutów sumienia, że mało mnie tu ostatnio - a świat się przecież nie zawali, bo są ważniejsze sprawy, które też zaniedbuję i odkładam, spycham na dalszy plan - konsekwencje mogą być opłakane. A im dalej tym trudniej, dlatego narzucę sobie odrobinę samodyscypliny, będe wracać na łono naszej małej internetowej enklawy. Najpierw powoli, małymi kroczkami...

_______________________

* ale nie od drogiej Kingi zwanej Naamah. Choć z drugiej strony, jak by się tak zastanowić, to ostatnio... ;)

Sine labore non erit panis (nie penis) in...
Autor: magrat
16 sierpnia 2004, 22:05

         No dobra. To minęło już tyle czasu od ostatniej notki, że sensu nie ma wszystkiego tu streszczać, no nie ma, mimo że się działo. No i w sumie, po części jakiejś, kawałku z całości, to z przyczyny natłoku wydarzeń pisać jakoś tak okazji i czasu nie było... Chociaż nie. Zauważyłam u siebie ostatnio taki dziwny objaw (coś jak w jednej z książek Kinga) - kiedy tylko zasiadam przed klawiaturą ogarnia mnie niemoc (na szczęście nie tracę JESZCZE przytomności jak ów bohater - pisarz), a myśli me zasnuwa czarna mgła. Komórki mózgowe nie współpracują, synapsy się blokują, a co gorsza zakrada się podstępnie kwestia sensu (nie tylko stricte) pisania w ogóle. To takie niepokojące dekadenckie zwątpienie, połaczone z dozą zniechęcenia, marazmu, wiary we własne umiejętności, a poza tym, to czyż nie marna jest nasza ludzka egzystencja, wobec ogromu wszechświata...?
         A tak z innej mańki, to chciałam zakomunikować, że właśnie wróciłam z rozmowy w sprawie pracy i dlatego piszę tu cokolwiek - jestem jeszcze podekscytowana i naładowana energią i muszę dać gdzieś upust uczuciom targającym mym wnętrzem, nie wyrządzając zbyt dużych szkód w najbliższym otoczeniu. Wyniku jej jeszcze nie znam, podobno odpowiedz odmowną (oby nie, bo mi zaczęło zależeć) dostanę szybko, a na pozytywną (czyli - czy zakwalifikowałam się do następnęgo etapu - normalnie jak w Idolu) przyjdzie mi jeszcze poczekać w niepewności. Dobrze, że nie obgryzam paznokci, bo właśnie zabierałabym się za opuszki.
       Ta praca da mi nowe perpektywy, doświadczenia, mnóstwo wrażeń poszerzy me horyzonty, a właściwie to może odmienić całe moje życie... Zresztą jaka nie może..? W każdym razie jest to coś, o czym myślłam już od jakiegoś czasu... Ale charakteru owego zajęcia nie wyjawię, bo nie chcę zapeszyć, a poza tym, to potrzymam Was troszkę w niepewności (A co! -sama się nie będę męczyć). A jak ktoś chce się zabawić w detektywa to mogę, w ramach podpowiedzi napisać, że w ogłoszeniu z gazety (którego nota bene nie czytałam, ale poznałam jego ogólny zarys, od jednej z konkurentek) między innymi pracodawcy oświadczyli, że poszukują "KOBIET-IDEAŁÓW" - ha ha... znam owych panów (oby przyszłych pracodawców) z widzenia, mijania i przelotnych konwersacji, zagadnięć uprzejmościowo-przebiegowo-przejściowych (takich tam, umilających czas w oczekiwaniu na coś, kogoś...). To, że mają specyficzne poczucie humoru, są ekstrawaganccy i mają nieco nawalone w dekielki (jak większość artystów) wiedziałam już wcześniej. Ale to sformułowanie nieco mnie mimo wszystko zdziwiło i zbiło z pantałyku. Niech was moje zmyślne bestie - nie zwiedzie pora owej rozmowy, która mogłaby sugerować, że chodzi o najstarszy zawód świata - nie zamierzam zostać Panią Negocjowalnego Afektu, czy dosadniej - jak to ujęła Myje_Gary - Panią Gościnną W Kroku - taka odpowiedź byłaby i tak zbyt prosta...

      

"Jezioro ma twój zapach i twój smak..."...
Autor: magrat
04 sierpnia 2004, 23:58


           No i ominęła mnie pewnie niejedna szałowa imprezka, w towarzystwie Solei, Tusi i Białego Patyka. Na szczęście jednak dziewczęta nie rozminęły się z owym sławetnym trunkiem - i Bogu dzięki, gdyż byłoby to niemal zbrodnią tak wielką, jak wyjazd do Watykanu i nie uwiecznienie na zdjęciach wizerunku siebie, w towarzystwie tych śmiesznie ubranych facetów z gwardii papieskiej.
           Mazurską eskapadę ogólnie można zaliczyć do udanych, wyłączając oczywiście wspomniane rozminięcie towarzyskie, pogodę i pewne ostentacyjne niepowodzenie, w sprawie, co do której żywiłam naiwnie resztki nadzieji, że nie jest jeszcze przegrana (i nie mam tu na myśli pokrzyżowania matrymonialnych planów matki Basi względem mnie i pewnego zdziwaczałego, podstarzałego, lecz obrzydliwie bogatego Holendra - i to przez kogo? Przez własną koleżankę, z którą to spędziłam beztroskie dzieciństwo grając w piaskownicy w statki, zwierzając się z pierwszych targnięć uczuciami, względem szkolnych kolegów, osoba, z którą na osiedlowym trawniku zakopywałam skarby, do których nigdy nie można było dotrzeć, nawet przy pomocy wcześniej sporządzonej mapy i wreszcie osoba, ktorej to wyjawiałam tajne miejsca pobytu własnoręcznie sporządzonych widoczków - misternie komponowanych, przykrytych szkiełkiem małych dzieł sztuki... Ehh.. jakże to okrutne zawieść się tak sromotnie na osobie, wydawałoby się tak dobrze znanej... I cóż mi niebodze pozostaje..? Chyba tylko pogodzić się z dawno przypisaną - przez Basi rodziców - rolą synowej, poślubienie brata Barbary przejęcie połowy gospodarstwa i zagłębienie się w tajnki hodowli krów mlecznych...
           Zostawię jednak te zajmujące spekulacje na później, gdyż teraz niesiona falą euforii muszę się Wam pochwalić, że stało się! Tak - zgadliście! Zdałam egzamin na prawo, do prowadzenia pojazdów  silnikowych czterokołowych, po naszych drogach krętych i wyboistych i autostradach z płyt betonowych. Ma radość nie zna granic i przyznam się, że do tej pory nachodzą mnie obawy, że wszystko to tylko mi się przyśniło. Ileż to razy przecież nasłuchałam się o bezinteresownie wrednych egzaminatorach, biegających po placykach manewrowych z linijką i częstujących przerażonych kursantów uśmiechami obłąkańca. A mój egzaminator, nie dość, że był podejrzanie miły, to jeszcze instrułował mnie o tak podstawowych czynnościach, jak zapięcie pasów, ustawienie lusterek i zwolnienie hamulca ręcznego, które to kroki wyryte miałam w pamięci niczym 10 przykazań na granitowych płytach (czy na czym tam one były wykute...).
          A teraz postaram się odkleić od tego szatańskiego wynalazku, jakim jest komputer, udać się na spoczynek i zapaść w sen kierowcy, który - jak już empirycznie się przekonałam - nie różni się od snu zwykłego śmiertelnika...