Archiwum 16 października 2004


Okoliczności łagodzące.
Autor: magrat
16 października 2004, 19:10

         Zanim skażecie mnie za zadniedbanie, na ostracyzm i samotną egzystencję, gdzieś na krańcach Wszechblogowiska, weźcie pod uwagę pewne okoliczności łagodzące, moje jakże naganne i nieodpowiedzialne zachowanie.
         Nie chodzi o to, że brak mi inwencji, czasu, czy chęci, chociaż... czegoś na pewno nie mam, być może czegoś pod kopułą. Chyba nie wszystkie trybiki pracują jak należy, nie wszystkie kułeczka się zazębiają, a może to jakiś podstępny sabotaż i ktoś (lub COŚ) z premedytacją blokuje transmisję synaptyczną w moim mózgu (czyli np. min. przetwarzenie presynaptycznego potencjału czynnościowego na sygnał chemiczny, przekazywanie tego sygnału i przetwarzenie go na potencjał czynnościowy postsynaptyczny - to by wszystko wyjaśniało, nie?). W każdym bądź razie ostatnimi czasy wszystko wychodzi mi tak, jakbym chciała a nie mogła, co prowadzi do ciekawej konkluzji, że być może faktycznie chcę, ale nie mogę. Zresztą jeszcze niedawno niemożność wykonania innej, jakże codziennie dotychczasowo dokonywanej, a nie docenianej czynności, dało mi się poważnie we znaki. A wszystko zaczęło się tak niewinnie... - parę zimnych piw i nieokiełznana potrzeba głośnej (z powodu warunków akustycznych odwiedzanych lokali) wymiany myśli i poglądów na tematy różne.
         Na dzień drugi, w wyniku tych jednoczesnych i niefortunnych okoliczności, mój głos który jeszcze, (choć z pewną niepokojącą trudnością) wydobywał się z mego gardła został określony jako:
- ha ha, ale śmieszny
- uuuu... ale sexowny
- jak u pani z bogatą, wręcz bujną przeszłością, pozostawiający mglistą sugestię upodobania do alkoholu, ciemnych zaułków i mężczyzn o imienu Zdzichu.
        Głos ten tworzył bardzo intrygujące i nieco piorunujące wrażenie w połączeniu z wizerunkiem kruchej i eterycznej blondyneczki (i tutaj mam dziwne przeczucie ironicznych śmiechów, dobiegających z instytutu, przy czytaniu przez szefową ostatnich słów dot. mej charakterystyki...)
        Na trzeci dzień, ku mojemu autentycznemu przerażeniu odkryłam, że me struny głosowe niewzruszone licznymi wysiłkami, nie są w stanie zaintonować żadnego dźwięku! Nie pozostało mi nic innego, jak porozumiewać się szeptem, pisemnie i za pomocą bogatej, aczkolwiek nieco nerwowej gestykulacji. Od tej pory moje życie stało sie pasmem szykanów, szyderstw i innych form dyskryminacji mojej osoby - i to gdzie?! - We własnym domu, przez blisko spokrewnionych członków rodziny, a nawet (o zgrozo!) przez przyjaciół!
- nie tak głośno! (wyraźnie złośliwie i ironicznie)
- co to za konspira? (z głupawym uśmiechem)
- powiedz coś, powiedz coś...! (z bardzo niezdrową fascynacją)
- no łaadnie, proszę mnie nie obgadywać za plecami... - to tylko wycinek tego, co mi zgotowano, a co pozostawiło zapewne na długo głębokie znamię na mym delikatnym i jakże niestabilnym poczuciu własnej wartości. Niezrozumiana i odrzucona, utrzymująca kontakt z resztą ludzkości za pomocą karteczek - niczym golem, zamknęłam się w świecie książek, muzyki, wyobraźni  i niczym niekrępowanej introspekcji, która zaczęła się już niebezpiecznie zbliżać do palców u stóp. Zaczęłam też rozumieć, co czuła Mała Syrenka - tylko, że - do stu tysięcy beczek zepsutego tranu - JA nie dostałam nic w zamian!
         Dzień czwarty, przy gigantycznym wysiłku (normalnie prowadzącym do krzyku) zaobfitował w wygenerowanie czegoś przypominającego syrenę przeciwmgielną bardzo dużego statku.
         Dnia piątego mój brat ratując się ucieczką z kuchni, spowodowaną groźbą użycia przeze mnie tępego narzędzia, w celu ukrócenia jego marnej egzystencji, a wywołanej dźganiem mnie (przez tą kreaturę) pod żebro i okrzykami w stylu: TO MÓWI!!!
         Ja wiem, że rączki miałam w miarę sprawne... Ale sami rozumiecie, musiałam przejść długą rekonwalescencję, by powrócić do jako takiej równowagi i nie chować się pod łóżko za każdym razem, gdy zadzwonił telefon...