06 kwietnia 2004, 15:41
W sobotę pierwszy raz od dluższego czasu rozbolała mnie dynia zwana też czajnikiem, czerepem, a inaczej mówiąc, jedna z istotniejszych części mojego ciała, czyli głowa. Zajęcia od 9.00 do 20.00 to jawny zamach na moje zdrowie psychiczne i fizyczne, dlatego roztropnie skróciłam sobie te męczarnie o jeden nieobowiązkowy wykład. Moje neuroprzekaźniki uległy chyba przegrzaniu na ukochanej Latinie (niestety to nieodwzajemnione uczucie) i postanowiły dobitnie mi to zasygnalizować strajkiem (wszystko zaczęło do mnie docierać w zwolnionym tempie) i nagle silniej odczułam istnienie płatów skroniowych.
Jak by tego było mało, wieczorem kochani rodzice, urządzili sobie ze znajomymi spotkanie towarzyskie - u nas w domu. Poziom muzyczny całej imprezy na początku wysoki, obniżał sie w postępie geometrycznym w miarę upływu czasu i spożycia napojów wyskokowych. Na końcu, gdzieś w okolicach godziny 2.00 osiągnął dno, w postaci gatunku o powszechnej nazwie "disko italiano". Jak by tego było mało doszły jeszcze taneczne wygibasy i próby wokalne. Zgroza. Po tej nocy nic już nie będzie takie samo... Moja psychika została trwale zwichnięta. Ja w tym czasie usilnie próbowałam tego nie słyszeć i zasnąć (w niedziele miałam na 8.15 - nikt się mną nie przejmuje, chlip... ), a także czytać i żalić się na gg wszyskim dostępnym osobom.
W niedzielę rano, gdy zadzwonił budzik wyłączyłam go i z mściwą satysfakcją położyłam się z powrotem do wyrka. Na zasadzie "na złośc mamie odmrożę sobie uszy" postanowiłam nie iść na pierwsze zajęcia - jak nie zaliczę roku, to wszystko przez nich - o! Gdy w końcu dotarłam na uczelnię (nieco spóźniona, bo tramwaj, którym jechałam potrącił samochód - na szczęście obyło się bez ofiar) Marta zaproponowała spacer po Ostrowie Tumskim. Pogoda była cudowna, zajęcia się już zaczęły - no cóż było robić... Po relaksujacej wyprawie, miałam okienko, więc pojechałam do domu. O 16.15 zaczynała się historia Rosji, ale był też gryl u Asioła na działce i ten... nie było wyjścia, no przecież nie mogłam zmarnować takiej okazji...
Już na dzień dobry, przy próbie usadowienia się, strąciłam ze stołu tackę z pieczonymi orzechami włoskimi. Przy ogólnej wesołości i oklaskach wyjasniłam uprzejmie, że NIE, nic nie piłam, nie paliłam, a także nie bawiłam się w przetapianie klocków lego. Reasumując, całe garden party zaliczam do udanych (dowiedziałam sie też ciekawej rzeczy - w niektórych miejscach Polski, w powszechnie chyba znaną "grę w kapsle" grało się zakrętkami od słoików typu twist-off... hm... no w sumie łatwiej w nie trafić).
Ciao ragazza e ragazzo!
P.S. Wczorajsze spotkanie też było całkiem przyjemne. Miło jest dostawać sms'y , ze zwyczajnym "co u Ciebie?" i wiedzieć, że ktoś o mnie myśli.