Archiwum marzec 2004, strona 1


Dramat w 3 aktach
Autor: magrat
11 marca 2004, 14:35


        Lubię anegdoty, najlepiej takie z pierwszej ręki, zasłyszane bezpośrednio od osób biorących udział (czynny lub z perspektywy obserwatora) w opowiadanej historii. Sama znam niewiele, ale podzielę się z Wami jedną, w której to osobiście byłam światkiem owego zdarzenia. Co prawda brzmi to najlepiej gdy się opowiada osobiście, przy pomocy odpowiedniej intonacji głosu i mimiki, ale w tym wypadku musi mi wystarczyć umiejętny opis i onomatopeja. Oto historia w 3 aktach i jednej scenie (no dobra z tymi scenami jest mały bałagan)

  MIEJSCE AKCJI - knajpa zwana Manhatanem (miejsce harówki Marty)
  CZAS AKCJI - dzień powszedni, godzina hmm.. coś koło 19.00
  BOHATEROWIE ZDARZENIA:
  - Ja
  - Marta
  - Irek
  - pani z całodobowego
  - zupa grzybowa

  Akt 1 scena 1

        Ja, Marta oraz Irek siedzimy przy piwie (tak dla odmiany, bo ciągle tylko to piwo i piwo). Napój ten jak wiadomo, często niesłychanie pobudza apetyt, więc postanowiliśmy uciszyć jakoś marsze naszych kiszek. W tym celu należało udać się do pobliskiego sklepu całodobowego, co by zakupić wybrane produkty spożywcze. Irek zaofiarowal się, że pójdzie, więc podałyśmy mu swoje zamówienia:
- Ja: zupka grzybowa z makaronem, bądź jakaś inna (byle nie pikantna)
- Marta: Gorący Kubek Knorra - borowikowy
- Preferencje Irka były mi nie znane, gdyż miał zastanowić się nad nimi   na miejscu.
         Irek lekko już nagięty po usłyszeniu zamówień przyoblekł na twarz wyraz niepewności pomieszanej z obawą. W mig zrozumiałam w czym rzecz i poradziłam Marcie, by mu to wszystko ładnie na kartce zapisała. Irek z wyrazem ulgi wyszedł do pobliskiego sklepu.

  Akt 2 scena 1

        Mija 10 minut Irka nadal nie ma (sklep znajduje się rzut beretem, niemal za ścianą), zastanawiamy się z Martą czy czasem nie zasnął gdzieś po drodze...
        Nagle - otwierają się drzwi i wchodzi główny bohater - zgięty w pół, nie może wydobyć z siebie słowa. Przez głowy przelatują nam błyskawicznie dziesiątki myśli - pobili go? Niedobrze mu? Zakrztusił się czymś? Po chwili okazało się, że nie mógł złapać tchu z powodu gwałtownych ruchów przeponą - na które wpływ miał potężny atak śmiechu.
        A oto sytuacja która go spowodowała (historia opowiadana z przerwami na wybuchy śmiechu i czkawkę):

  Akt 3 (w końcu wszystko wyjaśnia) scena 1 (a właściwie druga, a akt pierwszy ale mi to psuje cały porządek i koncepcje)

        Irek wchodzi do całodobowego, bez słowa podaje pani karteczkę ze spisem produktów żywnościowych, mierzy ją wyczekującym wzrokiem. Pani spogląda na Irka podejrzliwie i z pewną taką niepewnością, po czym przeraźliwie głośno i wyraźnie, przy użyciu bardzo widowiskowej mimiki oznajmia:

- N_ I_ E   M _A   G_ R_ Z_ Y_ B_ O _W_ E_ J!!!!!

        Irka na chwilę zaskoczenie wmurowuje w podłogę, po czym błyskawicznie przybrał  kamienny wyraz twarzy (podziwiam umiejętność) i ze spokojem odparł :

- to może być jakaś inna chińska z makaronem.

        Teraz z kolei na twarzy kobiety maluje sie totalne niezrozumienie połączone z zaskocznieniem... Gdy w końcu dochodzi do siebie wykrztusza:

- a... ja myślałam, że jest pan głuchoniemy...

   No i dopiero wtedy Irek pozwala sobie na niekontrolowany, długotrwały, wysiskający łzy z oczu atak...
                            
                      KONIEC

 Fajne było? Nie..? No wiem, bo trzeba było tam być...! ;)   
 

...twoje łzy lecą mi na koszulę z napisem...
Autor: magrat
06 marca 2004, 10:39


     Przedwczoraj wieczorem byłam w Manhatanie na piwie z Łukaszem i Sylwkiem. Przedwczoraj dobrze się bawiłam.


         Zeszłej nocy, poczułam ochotę, żeby wysłać do Niego smsa, z niewinnym pytaniem, co słychać... Zeszłej nocy miałam tą odwagę, nie krępowały mnie więzy urażonej dumy, ani poczucie zdrowego rozsądku. Wszystko wydawało się takie proste, wszystko było możliwe zeszłej nocy... Ale - na tym właśnie polegał problem z zeszłymi nocami: zawsze po nich następują dzisiejsze ranki...
         Właśnie dzisiejszego ranka gratulowałam sobie w duchu, że przezornie przewidziałam taką sytuację i wykasowałam Jego nr z komórki. Dzięki temu nie czuję się dziś aż tak żałośnie, no i zachowałam te resztki godności, jakie mi zostały. Poczucie smutku jednak jeszcze do końca mnie nie opuściło, zapominam o tym, gdy jestem wśród znajomych, dobrze się bawię, gdy czytam, lub słucham optymistycznej muzyki. (No i słońce! Słońca wciąż za mało...) Jednak wiem, że ten smutek gdzieś jest, siedzi przyczajony i tylko czycha na znak, chwilę nieuwagi i słabości, by wyskoczyc z nienacka i przygnębić, przygnębić - zdołować.
          It's not my style, ale czasem bywa, przydarza się każdemu (nawet okładanie się kijem nie zawsze pomaga...). No a poza tym ten totalny marazm i zniechęcenie - znów mnie dopadły (cholera, czy to nie wina przesilenia (?) - ta.. najlepiej wszystko zwalić na pogodę...) Już sama na siebie jestem zła za to, że sie tak opierdzielam - tylko że jakoś mnie to nie mobilizuje - brak motywacji - normalnie, jakby ze mnie ktoś wyssał całą życiową energię. Dołóżmy do tego dołek finansowy z perspektywą konieczności opłaty czesnego i kursu na prawko - i mamy kichę na całej linii. A do tego kobieta od łaciny postanowiła uświadomić nam (na naszej skórze) działanie przysłowia "homo homini lupus"- być może, w ten sposób odreagowuje własne życiowe niepowodzenia - na nas biednych, uciśnionych studentach...(?)
        Tak wiem - a dzieci w Afryce głodują... Tylko, że każdy ma swoje problemy -(nie powinno się ich porównywać, nie ma na to odpowiedniej skali), a przejmujemy się nimi - bo to są NASZE WŁASNE problemy.
         No spadek mocy...
         Słońce właśnie wyszło, a poza tym mam dzis zajęcia i muszę szybko naładować akumulatory...( a brat właśnie mi puścił na poprawę humoru niezłą piosenkę- "King Bruce Lee" - jee..)

Kiedy jest ci źle i nie widzisz szans na...
Autor: magrat
03 marca 2004, 21:50

       Pewnego razu w REJSIE, naszej kultowej knajpie (lubimy z powodu małej odległości od uniwerku, muzyki na poziomie, no i niska cena piwa - 3.50(!), nie pozostaje bez zaczenia) odbywało się spotkanie grupowe 1PKBZzRPiMŁ (dla niewtajemniczonych- Pierwszy Pułk Kawalerii Bezprzewodowej Znanej z Rubasznych Pieśni i Mocnych Łbów). Jak zwykle po kilku piwach browaru Namysłów rozmowa - niczym pociąg kierowany przez pijanego maszynistę- skakała po różnych torach. Na jednym z tych torów, naszą uwagę zaabsorbowały kewstie lingwistyczne, a konkretnie ubogi słownik przekleńsw przeciętnego Polaka.
   
        Jak wiadomo- przekleństwo to całkiem potrzebna rzecz, pomaga wyładować skumulowaną agresję w sposób mniej szkodliwy dla otoczenia, niż powiedzmy użycie siły. Weźmy na ten przykład taką sytuację - budzimy sie o 7.30 (budzik nastawiony na 7.00 nie zadzwonił) -mamy ochote rzucic nim o scianę, ale wrzeszczymy - "noż kurwa mać!!!" - i napięcie trochę opada, a budzik pozostaje nie uszkodzony. Następnie, już spóźnieni biegniemy do kuchni... a tu nagle... - czujemy pod bosą stopą rezultat rozregulowanego przewodu pokarmowego naszego pupila (nie posiadam owego, lecz słyszałam, że doświadczenie takie budzi bardzo mordercze instynkty). Rzucamy głośno jakimś soczystym i dosadnym określeniem w kierunku stworzenia i dzięki temu egzystencja kotka (pieska, bądź innej tchórzofretki)pozostaje nie zakłócona. Itp. itd... przykłady można mnożyć...
         Przechodząc do sedna, stwierdziliśmy, że tak ograne i nudne już słowa popularnych przekleństw -powstrzymam się od ich przytaczania, ze względu na dzieci, które być może odwiedzają ten blog (obrazek na froncie może je mylnie zachęcać...)- można by zastąpić jakimiś innymi, bardziej wyszukanymi i orginalnymi. Mogłyby to być np. związki frazeologiczne, twory własne, zasłyszane od znajomych, bądź też wygrzebane z zamierzchłej przeszłości. Oględnie mówiąc, powinno się w to włożyć trochę inwencji i finezji. Nasza inwencja i pamięć doprowadziły do powstania Mini Słowniczka Wyrazów Przydatnych W Sytuacjach Kryzysowych. A oto i on: 

- Na Jowisza! (mozemy użyć, gdy np. nagle przyszła nam do głowy jakaś ciekawa idea)
- Na Teutatesa! (jak wyżej)
- Motyla noga!
- Psia kostka! (zamiennie z psia mać)
- A niech to dunder świśnie!!!
- Kurza twarz!
- Cie choroba!
- Niech mnie drzwi ścisną!
- Do stu beczek zepsutego tranu!!! (to chyba z jakiejś bajki)
- Niech mnie kule biją! (bądź piorun trzaśnie)
- Przeklinam cię do siódmego pokolenia!!!
- "Odejdź stąd natychmiast, zanim palące wichry nieskończoności spopielą   twoje bezwartościowe ścierwo!" (T. Pratchett)(gdy czyjaś obecność w danym miejscu nie jest przez nas mile widziana)
- "pocałuj mnie w rzyć!" (bo nie wszyscy mogą wiedzieć o jaką część ciała chodzi,: wyrażenie często pada w sadze o pewnym Wiedźminie)
 
    Słowniczek jeszcze ubogi, ale mam nadzieję, że przyczynicie się trochę do jego wzbogacenia... no i może wdrożycie, któreś z wyrażeń do waszej mowy potocznej. :>

Z cyklu: "A u nas na zakładzie..."
Autor: magrat
01 marca 2004, 10:40


      

        W czwartek wraz z Asiołem odwiedziłyśmy instytut, lub też innymi słowy byłyśmy "na zakładzie" (jak nasze miejsce pracy nazywa "nasza" sprzątaczka pani E.). Wizyta miała na celu: spotkanie towarzyskie z szefową i V-ce szefową (na szczęscie pod naszą nieobecność nic ciekawego w IA i E się nie wydarzyło i żadne większe afery nas nie ominęły). Poza tym dostałyśmy zapewnienie o trzymaniu przez Izę naszych miejsc pracy oraz uzyskałyśmy, mniej więcej mglistą datę możliwego na nie powrotu (prace archeologiczne zaczną się prawdopodobnie na początku marca i będzie można wziąć się za "obróbkę" materiału). No i mam w końcu "Podręcznik kierowcy", acha... miałyśmy również dowiedzieć się jakichś ciekawych rzeczy na nasz temat, które to podobno opowiadała p. Krysia (portierka - druga "nasza ulubiona" postac z pracy, niedawno nawet zdetronizowała panią E., wysuwając się tym samym na prowadzenie na naszej liscie osób lubianych inaczej). No ale niestety Arletta (nazywana również przez nas pieszczotliwie Małą Czarną Po Turecku) zaniemogła z gorączką w wyrku, więc na razie musiałyśmy okiełznać swą żądzę sensacji.

        Baj de łej (trzymając się historii zakładowych) mamy w instytucie taką małą tradycję polegającą na świętowaniu wszystkich naszych imienin, które tylko zostały zapisane w taki jednym kalendarzu, co to wisi u szefowej. Świętowanie polega na tym, że solenizantka zobowiązana jest przynieść jakieś ciacho (najlepiej własnoręcznie upieczone) no i wraz z resztą "wtajemniczonych" przystępuje się do jego spożycia, przy herbatce, kawce tudzież plotach i ogólnym relaksie. Nie powiem, tradycja całkiem przyjemna gorzej jak ktoś - tak jak ja - ma według kalendarza imieniny ok. 2 razy w miesiącu. Próbowałam parę razy nieśmiałego sprzeciwu, ale zostałam zbesztana przez Pasqdke, która również przoduje w częstotliwości przymusowego świętowania (że niby nie narzeka). No cóż - reguły to reguły i trzeba ich przestrzegać, jeśli chce się żyć w zgodzie z resztą naszej "wspólnoty" (albo jeśli wogóle chce się dalej żyć). Czasem w nagrodę z powodu tego niesamowitego wysiłku związanego z pieczeniem, bądź też kupnem ciasta dostajemy jakiegoś kwiata - i od razu jakoś tak się przyjemniej robi - w końcu mogłoby to działać w dwie strony, nie?